
Cytaty z książki
„Tajemnica starego kurhanu” Jacka Mariusza Wichra
Las od razu spodobał się
Maxowi. Pięknie pachniał, słychać było śpiew ptaków. Zielony dywan z mchu i
trawy aż zachęcał do wędrówki.
Las jakby kusił, zachęcał,
zapraszał – i Lukas, jak na swój wiek przeważnie dosyć ostrożny, zapomniał o
tym, że mieli nie oddalać się od domu. Szedł przed siebie, cały czas trzymając
w dłoni ciepłą rączkę młodszego braciszka.
Nie, nie wiedział, jak mają
wrócić. Nie chciał straszyć młodszego brata, ale prawda była taka, że nie miał
pojęcia, w którą stronę iść.
Obok naszego świata, który
oglądamy codziennie, istnieją rzeczy, o których ludzie przeważnie nie mają
pojęcia.
Gdy w świetle latarki
wyłonił się duży, omszały pagórek, Bohun odwrócił się, spojrzał jeszcze raz na
zdyszaną rodzinę i paroma susami dopadł do drobnej, leżącej nieruchomo na ziemi
postaci w jasnej pidżamie. U stóp starego kurhanu leżał mały chłopiec.
– Najlepiej będzie, jak zaczekam na nią przy łóżku mojego wnuka. Proszę. Recepcjonistka zawahała się. Gdy starsza pani spojrzała jej w oczy, jej wątpliwości jakoś dziwnie same się rozwiały.
– Przeklęta diablica,
po stokroć przeklęta niech będzie, ona i ta jej banda morderców – powiedział
wzburzony Rospon, usiłując uspokoić tańczącego pod nim konia, przestraszonego
drażniącym nozdrza zapachem krwi i spalenizny.
Okolica była górzysta,
jechali stępa wąskim, wysokim wąwozem, kiedy po raz pierwszy tej nocy usłyszeli
wycie wilka. Najpierw pojedyncze, potem dołączyły do niego liczne głosy
pobratymców. Na ludziach Arcovala i nim samym nie zrobiło to żadnego wrażenia.
I wtedy jasny wilk zawył.
Cicho i niesamowicie. I zaraz potem jeszcze raz. W dźwięku tym była jakaś
magiczna moc, coś kojącego, coś, co jakby wyrywało zgromadzone wilki spod
władzy jakiegoś złego czaru.
Reguły były przejrzyste. Mąż
zbrojny stawał przeciw mężowi zbrojnemu, nawet pospolici zbójcy nie mordowali
chłopów i dzieci, nie palili całych wsi. Wojsko Olli to banda morderców. Jakby
ich coś opętało…
– Raz się żyje, raz się
umiera. W moim fachu kostucha to stara dobra kuma, która łazi za człekiem krok
w krok i tylko czeka. Teraz przyjdzie mi się z nią pocałować.
Oddział ruszał już z miejsca, ponieważ
następna rota stała z tyłu za nim, gotowa do przeglądu, kiedy Barciuk pochwycił
wzrok małego chłopca, stojącego niedaleko od niego. Malec przyglądał mu się
intensywnie, na jego twarzy odczytał rosnące przerażenie. Barciuk zmartwiał.
Rozpoznał tę twarz.
Tym razem potrzeba zabicia
ptaka była silniejsza niż kiedykolwiek poprzednio. Chwycił główkę ptaka w palce
prawej dłoni, lewą zacisnął mocno na jego upierzonym korpusie. Jeden ruch,
pomyślał, jeden ruch, i niech to się już skończy. Zamknął oczy i wstrzymał
oddech, a gołąb, zaniepokojony silnym uściskiem, usiłował bezradnie wyswobodzić
się z pułapki jego rąk. Jeden ruch…
Rospon po raz pierwszy widział Lydię tak wzburzoną. Boże, pomyślał, jaka ona jest piękna w swym gniewie. Piękna i dumna. I… groźna. Jednak zaraz potem oblicze Lydii złagodniało, a jej oczach dostrzegł znane mu, łagodne ciepło.
Spojrzał na Salamandrę,
szukając u niej pomocy, ale wzrok także odmówił mu posłuszeństwa – zamiast jej
twarzy widział tylko rozmazaną, różową plamę. Chciał coś powiedzieć, ale jego
głowa nie była w stanie przełożyć myśli na słowa. Jęknął więc tylko i oparł
głowę na dłoniach, czując, że zaraz straci przytomność.
Noc, las. W mdłym świetle
księżyca widać niewysoki pagórek. W jego kierunku powoli zmierza dziecko w
dziwnym ubraniu. Miron wyczuwa niezwykle silną, złą moc promieniującą z
pagórka. Stój, zatrzymaj się! – chce ostrzec dziecko, lecz nie może wydobyć z
siebie głosu.
Obraz kurhanu zaczyna się
rozmywać, pojawia się nad nim niezwykła, czerwona poświata, która z wolna
przeistacza się w twarz pięknej kobiety. Twarz, na której maluje się
bezgraniczne zło i nienawiść. I poczucie tryumfu. Tak, ten wyraz zwycięstwa
bijący z tej twarzy jest najstraszniejszy.
Gdy tylko słońce zaczęło
chylić się ku zachodowi, usłyszeli bębny. Żołnierze wylegli na mury, zwabieni
złowrogim, miarowym łomotem. Wszyscy wiedzieli, że dźwięk bębnów miał wytworzyć
i spotęgować atmosferę grozy – idziemy po was, to wasze ostatnie chwile – taki
właśnie przekaz miał nieść obrońcom twierdzy rytmiczny huk barabanów.
Egzotyczny wojownik szalał
jak czarna śmierć, był niewiarygodnie szybki i skuteczny. Prawie każdy cios
jego miecza dochodził do celu i co chwila któryś z obrońców, ranny lub śmiertelnie
trafiony, osuwał się na ziemię.
Gdy ostrożnie wystawił głowę
zza skrzyni, ujrzał Ollę. Stała w wejściu do namiotu, w ciemnej sukni, z
niedużą kuszą w ręku, którą celowała w Emanuela, Piękna, blada, ze złowrogo
zaciśniętymi ustami. Piękna i straszna. Wiatr wzmógł się, rozwiewając jej
czarne włosy.
Hej, dokąd lecisz,
scyzoryku, bo ja właśnie mknę, by utkwić w piersi Emanuela, ukochanego syna
króla Leona. Dzień dobry, strzało, a ja lecę, by zabić twoją panią, zaraz wbiję
się w jej nikczemne serce…
– Co to za górka? –
spytał Zając, jadący obok niego, wskazując ręką na świeżo usypany, ziemny
kopiec. – Przedtem jej tu nie było.
– To tutaj kazałem
pochować Ollę – odpowiedział Rospon. – Niech tu leży i niech pamięć o niej
zaginie na wieki…
Joanna podeszła do leżącego na wielkim psie malucha, delikatnie podniosła go i położyła do łóżka. Dopiero wtedy pies wstał i polizał ją w prawą dłoń, a ona ujęła jego wielki łeb i czule podrapała za uszami. Miała wrażenie, jakby właśnie oboje przypieczętowali jakiś ważny pakt.
Intuicja go nie zawiodła; po
dziesięciu minutach w świetle latarki Lukasa zamajaczyła huśtawka, a Jackowi
przypomniała się scena z jakiegoś horroru, w którym widział podobną huśtawkę.
Zaraz przypomniał sobie, że był to któryś z filmów o Freddym Kruegerze,
morderczym upiorze w pasiastym swetrze, ze stalowymi szponami w miejscu
paznokci. Pomyślał, że to dobrze, że chłopcy nigdy nie widzieli tego filmu. Nie
wiedział, że Lukas widział wszystkie odcinki „Potwora z Elm Street” i że uważał
je za dosyć nudne.
Od
pewnego już czasu, gdy tylko przejeżdżał koło posesji nowych, jak ich nazywał w
myślach, odczuwał narastającą w nim nienawiść do tych ludzi.
Ona
obudziła się, powoli zatruwa myśli i serca ludzi, którzy pozostają w jej
zasięgu. Tak jak kiedyś. Już teraz jest silna i z każdym dniem będzie coraz
silniejsza. Boję się, że sama nie dam jej rady.
Zło musiało skupić całą
swoją moc, by tego dokonać. Kiedyś nie było aż tak silne, ale teraz jest. Nie
pytaj dlaczego. Odpowiedź tkwi w nas. W ludziach. To w nas toczy się ta walka.
W naszych sercach. Bo obie strony czerpią z naszej siły. I na razie wydaje się,
że dobro przegrywa.
– Sally, co zwycięży?
Dobro czy zło? – spytała po chwili dłuższego milczenia Joanna Strongwind.
– Jak zwykle. Zwycięży
to, co będzie silniejsze – odpowiedziała Sally Mandry.
Joanna ujęła jej dłoń i
przytuliła do policzka.
W pewnym momencie jego
nozdrza wyczuły bardzo świeży, wodnisty zapach węża. Instynkt podpowiedział mu,
że właścicielowi tego zapachu lepiej nie wchodzić w drogę. Kiedy nagle z lewej
strony usłyszał głośny syk, zrozumiał, że było już za późno. Metrowa żmija z
uniesionym łebkiem wpatrywała się w niego intensywnie.
Jakieś dwanaście tysięcy lat
temu – niektórzy twierdzą, że kilka tysięcy lat wcześniej – ludzie zauważyli,
że obecność wilków, które wędrowały w ślad za nimi, by pożywiać się resztkami
zostawionymi przez człowieka, przynosi gromadzie niebagatelne korzyści. Czujne
drapieżniki ostrzegały o zbliżaniu się innych, groźnych zwierząt oraz
najbardziej niebezpiecznych i najokrutniejszych napastników – innych ludzi,
należących do obcej, wrogiej gromady.
Siła tego miejsca słabnie
wraz z odległością. Jeśli wyjedziecie, będziecie mieli przez dłuższy czas
spokój. Ale ta zła moc będzie rosła i w końcu dopadnie was kiedyś.
Siedzieli wszyscy przy
kolacji, gdy nagle Bohun zawarczał i podbiegł do okna. Zaraz potem cała reszta
usłyszała silnik samochodu, który podjechał pod dom. Usłyszeli jeszcze dźwięk
otwieranych drzwi auta, kilka sekund po tym okno kuchenne eksplodowało nagle
tysiącem szklanych odłamków, a na podłodze kuchni wylądowała butelka po whisky,
w jej szyjce tkwił zapalony kawałek szmaty.
– Niekiedy, żeby
uratować coś tak bardzo cennego jak życie najukochańszych osób – powiedziała
Gunda, patrząc mu w oczy – trzeba poświęcić coś, co kocha się prawie tak mocno
jak ich. Coś, co należy do ciebie, a czego nigdy przenigdy nie oddałbyś w
normalnej sytuacji.
Chciał oprzeć się tej
upiornej sile, która nakazywała mu znowu pójść pod kurhan, chciał zostać, gdyż
w jakiś sposób zdawał sobie sprawę z tego, że tym razem może stamtąd nigdy nie
wrócić. Czuł nawet, że może przeciwstawić się tej mocy na tyle, by tam teraz
nie iść – ale z drugiej strony wiedział podświadomie, że tej burzliwej nocy ma
rozstrzygnąć się ich los.
W jakiejś części jego umysłu
narastały strach i groza, ale nie potrafiłby już zawrócić – im bardziej zbliżał
się do przeklętego pagórka, tym bardziej straszliwa wola emanująca z tego
miejsca brała go we władanie. Ale nie była w stanie opanować go do końca –
gdzieś głęboko w nim tliła się jeszcze maleńka iskierka świadomości.
Wtem do jego uszu dobiegł
inny dźwięk, lecz tym razem był to dźwięk realny, który rozbrzmiał w pobliżu.
Max uświadomił sobie, że jest to wycie wilka. Straszny szept w jego głowie ustał,
a twarz kobiety widma przybrała nagle wyraz zaskoczenia. I przerażenia.
W kilku susach dopadł do pagórka i skoczył prosto w przerażające widmo kobiety, unoszące się nad nim. Przerażający huk, głośniejszy od wszystkich innych przeszył powietrze, a błysk jaśniejszy od błyskawic oślepił Maxa tak, że musiał zasłonić oczy.
I poszli, pies i mały chłopiec, a niebo, jakby zadowolone z rozstrzygnięcia stoczonej przed chwilą bitwy dwóch potęg, zaprzestało swej gniewnej kanonady, skończyła się także ulewa. Wracali do domu w ciszy.